Big Crank Records
Brzmi jak: pozłacany cukierek o smaku gówna
Dopracowana oprawa graficzna. Spójny imedż. Niezły koncept.
Na tym kończę częśc pochwalną, pora na bezlitosne fakty. Piraci i metal, metal
i piraci. Natychmiast staje przed oczyma Rock’n’Rolf i jego stara załoga,
siejąca postrach klasycznym heavy. A tu zonk. Obawiam się, że poznańscy „piraci”
zostaliby zabici śmiechem przy próbie abordażu plażowego pontonu. Ich muza,
buńczucznie zwana „symfonicznym metalem”, to plastik, plastik i jeszcze raz
plastik. Klawisze. Są wszędzie. Brzmią jak średniej klasy syntezator Casio,
nagrywany przez amatora. Cienko, ale głośno. Wygrywają skoczne melodyjki i
robią za całość muzy. Co jakiś czas pojawiają się gitarowe solówki. Znikąd, bo
riffów zbyt wielu tu nie znajdziecie. Sekcja pyka sobie w tle i nie przeszkadza
kibordom. Wokal. Osobna kwestia. Nosowe, płytkie śpiewanie kojarzy się z
Secrecy dla ubogich, w gatunku p2p2 kładzie całość. Angielszczyzna... ojojoj. Idealnym
podsumowaniem albumu jest „The Pirate Wedding Day”. Gdy usłyszałem to „coś”,
pomimo słabizny wcześniejszych kawałków, oniemiałem. Wiejska potańcówa ze
Stolec Orkiestra pełną gębą. Zaprawdę powiadam Wam, Coma jest bardziej metalowa
od Kingdom Waves. Gdyby to był okręt, należałoby go zatopić. Więcej na
www.kingdomwavesband.com
Vlad
Nowajczyk [1.5]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz