Brzmi jak: klasyczny thrash
Dobrze rozwijającą się karierę Vikinga zrujnował w 1988 roku
niejaki Jezus. Podobno to ten (w najlepszym przypadku) nieżyjący od dawna
cieśla namówił śpiewającego gitarzystę Rona „Eriksena” Daniela na rezygnację z
tras, przeróbki tekstów na „chrześcijańskie”, wreszcie zaprzestanie uprawiania
szatańskiej muzyki. Szaleństwo postępowało, gość został nawet pastorem.
Minęło niemal ćwierć wieku, wyleczony Daniel zabrał się za
kompletowanie nowego składu. Zabrakło w nim, niestety, drugiego filaru dawnej
ekipy. Brett Eriksen, którego choroba kolegi wygnała do Dark Angel, nie był
zainteresowany. Trudno mu się dziwić. Udało się za to zwerbować dwóch muzyków także
reaktywowanej ekipy Mrocznego Anioła: basistę Michaela Gonzaleza i (tylko do
studia) bębniarza Gene Hoglana. Skład uzupełnił młody wymiatacz Justin Zych
(ex-Vindicator).
Zreformowany Viking długo kazał czekać na powrotny krążek.
Jeśli tyle trwała produkcja, ktoś ich wyrolował. Brzmienie nie powala. Bębny
Hoglana schowane są głęboko i brzmią płasko. Również gitary nie są zbyt
przestrzenne. Dobrze słychać tylko bas i wokal. Na szczęście sama muza broni
się znakomicie. To w prostej linii kontynuacja tego, co złośliwi recenzenci
nazywali „Dark Angel dla ubogich”. Wpływów kalifornijskiej legendy nikt tu nie
unikał, bo i z jakiej racji. Viking częściej zwalnia, wielokrotnie bliski
odnośnik stanowi najnowszy Hirax. Bardzo dobre kompozycje, zapadające w pamięć
jak „Thousand Reasons I Hate You”. Wyśmienite sola, którymi kawałki są gęsto
przetykane.
Powrót ze wszech miar udany, jeśli słuchacie z płyty na
dobrej jakości sprzęcie. Empechujkowiczom nie zazdroszczę, to musi brzmieć
bardzo źle po kompresji. Więcej na www.facebook.com/vikingband
Vlad Nowajczyk [7.5]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz