Dead Center Productions
Brzmi jak: harcerski „thrash”
Fajna okładka. Wyraziste logo. Profesjonalnie wydana płyta.
W tym miejscu kończy się pochlebna recenzja, a zaczyna gorzka prawda o Warhead
numer 100000. Świetny pomysł z tą nazwą, niewątpliwie wzmacniający
rozpoznawalność. Brzmienie przypomina mysie piski, tu się ktoś również postarał.
Ale ale, miało być o muzyce. Takich, grających w średnich tempach, bez jaj,
kapel było swego czasu parę. Wydawałoby się, że z nadejściem nowej fali wyginą
jak muchy. A tu zonk. Warhead wypączkował w... uwaga... Bay Area! Szokujące! Cała
czwórka grajków prezentuje poziom początkująco-gimnazjalny. Z pewnością decyzja
o wydaniu oficjalnej płyty nie była najlepszą w ich krótkim życiu. Wypadałoby
wcześniej nauczyć się grać. I śpiewać. I śpiewać. I śpieeeeeyyyyyy... Zresztą
posłuchajcie „Sands Of Time”. Ten moment, gdy Max Pitner traci dech – bezcenny!
Pierwsze trzy numery to nieudolne naśladowanie wczesnej Metalliki. Kolejne –
równie sprawne wkroczenie na terytorium epickiego heavy metalu. Pierwszy lepszy
stwór z okładek Cirith Ungol powinien im za to odgryźć głowy. Co
najzabawniejsze, przesłuchałem tę płytkę wielokrotnie z masochistyczną
przyjemnością. Miałem nadzieję, że za którymś razem „wokalista” się udusi.
Zabrakło mi skali. Więcej na www.facebook.com/warheadmetal
Vlad Nowajczyk [-]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz